Ibiza, kotwicowisko, słońce, cisza, relaks.
No prawie.
Bo nagle – znikąd – wiatr postanowił zorganizować małe show. Taki spontaniczny, niezapowiedziany spektakl w stylu: “Sprawdźmy, kto naprawdę dobrze zakotwiczył…”
Jeden jacht ruszył w taniec. Styl wolny, trochę samba, trochę przypadkowa demolka. Dryfował po kotwicowisku z gracją oszalałej wanny — zahaczając o wszystko, co stało zbyt pewnie.
Obserwowaliśmy to z dystansu. Z napięciem. I kawą. Ale potem scena się zagęściła, bo drugi jacht… postanowił zatańczyć z nami. Wszystkie ręce na pokład. Dosłownie. Staliśmy na naszym Solarisie jak załoga z filmu akcji w zwolnionym tempie: — Ktoś z lornetką. — Ktoś przy silniku. — Ktoś w pozycji: „czekam, ale jak trzeba, to rzucam się do boju”. Wszyscy gotowi na scenariusz „bliskie spotkania trzeciego stopnia – wersja żeglarska”.
Na szczęście jacht się zatrzymał. My też. Ale już z ciśnieniem o kilka węzłów wyższym.
I tak oto przypomnieliśmy sobie jedną z najważniejszych prawd morskiego życia: Nawet kiedy wszystko wydaje się spokojne – morze zawsze może mieć inny pomysł. I nie chodzi o dramatyzm, tylko o uważność. O gotowość. O to, żeby być razem. I nie panikować.
Po prostu — byliśmy. W skupieniu. W czujności. I w tym całym napięciu było coś… ważnego.
Bo właśnie takie momenty uczą więcej niż spokojne dni. Nie o żeglowaniu. O życiu. O tym, że nie wszystko da się przewidzieć. Że czasem nie mamy wpływu, ale mamy siebie. Że zgranie załogi to nie tylko manewry, ale to, co dzieje się pomiędzy: gdy niepewność wisi w powietrzu, a mimo to czujesz, że nie jesteś sam/a.
⛵ Właśnie za to kocham morze. Za lekcje, których nie szukałam — a które przychodzą same, kiedy jestem gotowa słuchać. Za ludzi, którzy nie zawsze muszą działać idealnie, ale działają razem. Za te chwile, kiedy wszystko się może wydarzyć — a my zostajemy blisko, spokojni, obecni.
To nie był dzień wielkich przygód. Ale był to jeden z tych dni, które na długo zostają w ciele. I przypominają: tu, na pokładzie, uczysz się życia trochę inaczej.
Leave a reply